niedziela, 29 stycznia 2017

Wyprawa rowerowa z Mielna do Helu - „Plażowanie” poziom ekspert…- czyli na rowerze przez Wybrzeże cz.2.

Gdy kończyłem pisać relację z wyjazdu rowerowego „Z lekiem na mdłości w kieszeni”, zastanawiałem się czy uda nam się dojechać na „koniec świata”, czyli na skraj Półwyspu Helskiego. Czas szybko minął, jest styczeń 2017 roku i ujemne temperatury przywołują wspomnienia z ubiegłego lata. Oczywiście druga część wyjazdu czy też wyprawy doszła szczęśliwie do skutku, niestety w niepełnym składzie dojechaliśmy do Helu. Podobnie jak poprzednio przygoda rozpoczęła się od podróży PKP IC. Szału nie było. Brak miejsc na rowery a tym bardziej na bagaże.
Nauczony doświadczeniem ograniczyłem spakowanie się do minimum tego, co najpotrzebniejsze. Ale że ze mnie kawał chłopa to i ubrania zajęły sporo miejsca w dwóch tylnych sakwach. Przednie służyły do przewiezienia drobiazgów, jedzenia i narzędzi. Nadal nie rozumiem, dlaczego Polskie Koleje zlikwidowały na trasach dalekobieżnych - takich jak nad morze - wagony do przewozu rowerów. Pamiętam, że jako dzieciak, gdy jeździłem z rodziną na Półwysep Helski, do składu był dołączony taki wagon. Kolejna kwestia i ponowne ostrzeżenie dla niedoświadczonych, by kupować bilety z kilkunastodniowym wyprzedzeniem, bo bywa różnie.
Podróż minęła dość szybko, nocne orzeźwienie na dworcu w Poznaniu czekając na przesiadkę odgoniło potrzebę snu, która powróciła nad ranem, gdy trzeba było wysiadać. Mielno przywitało nas słoneczną pogodą i mokrym asfaltem po nocnych opadach, a że była Niedziela, dzień zaczęliśmy od mszy świętej i śniadaniem złożonym z kanapek zrobionych jeszcze we Wrocławiu.
Plany planami a i tak wyruszyliśmy po dwunastej. Dobrze być znów na siodełku, bez stresu pokonując kolejne kilometry, i podziwiając piękno nadmorskich krajobrazów. Mielno jak każda większa miejscowość zatłoczona, trudna do przejechania. Jednak są to uroki odpoczywania w takich miejscach. Infrastruktura rowerowa w całkiem niezłej kondycji, za Unieściem, wzdłuż szosy, od strony morza ciągnie się dwukierunkowa droga pieszo-rowerowa, drzewa chronią przed mocnym słońcem. Dojechaliśmy do punktu gdzie asfalt płynnie przechodzi w łachy piasku i fantazyjnie pofalowane wydmy, które skutecznie uniemożliwiały dalszą jazdę.
Według mapy papierowej jak również tych w internecie, przez las porastający nadbrzeże prowadzi ścieżka łącząca się z plażą a następnie znów prowadzi wśród drzew. Rzeczywistość była zupełnie inna. Trzy i pół kilometrowy spacer po plaży pchając a chwilami niosąc obładowany rower dał nam wycisk lepszy od niejednej siłowni. Piasek na brzegu wydawał się na tyle twardy, że można po nim, jeśli nie jechać to przynajmniej prowadzić rower.
Przygoda i dobra zabawa mimo zmęczenia i nerwów brały górę. Wśród drzew i zarośli czyhały rządne krwi gzy czy też bąki - nie mylić z trzmielami - atakujące z każdej strony. Miały ułatwione zadanie dzięki grzęznącym w piachu rowerom. W Dąbkach okazało się, że dotarcie tutaj zajęło ponad dwie i pół godziny.
Dochodziła piętnasta, na liczniku nie całe dziesięć kilometrów a przed nami pięć razy tyle. Ustka była jak na stosunkowo niewielki dystans, bardzo odległym celem. Morale załogi stopniowo malały. Zmęczenie po nieprzespanej nocy dokuczało. Tu znów przytoczę komfort podróżowania koleją. Najlepiej wyjechać w nocy, wyspać się w pociągu by rano na starcie ochoczo połykać kilometry. Gdy w pociągu brak miejsca nawet do siedzenia to tym bardziej nikną szanse na spokojny sen. W ten sposób po pobudce w sobotę rano przed wyjazdem, do piętnastej dnia następnego mijało trzydzieści godzin bez kojącego odpoczynku. Pogoda dodawała nadziei, że zdążymy przed nocą znaleźć dach nad głową. Nadmorskie miejscowości takie jak Jarosławiec czy Darłowo kuszą by zostać na dłużej. Za Jarosławcem po drodze znajdowała się największa baza wojsk powietrznych; teoretycznie po otrzymaniu od dowódcy przepustki, można przejechać w linii prostej do Ustki. W naszym przypadku dokładamy osiem kilometrów i jedziemy na około. Jest dobrze, słońce grzeje w plecy, jest po dwudziestej, a w oddali na horyzoncie majaczy zarys dużego miasta. Nagle wróciły siły, morale wzrosły, pozostały obawy czy znajdziemy nocleg. Ustka, mimo, że jest miastem portowym z bezpośrednim dostępem do morza, nie sprawiało pierwszego wrażenia by tak było. Prowadzeni instynktem, zatrzymaliśmy się na ulicy Wczasowej i na ławeczce rozprawialiśmy, co robić dalej. Los padł na Filipa, na jego barkach spoczywało zadanie załatwienia spania. Po kilkunastu minutach pojawił się z uśmiechem zadowolenia. Domek był niewielki, za to miał łóżka i prysznic.
Szczerze mówiąc, byłem tak zmęczony, że nie miałem ochoty na nic, nawet na dalszą jazdę. Po małych zakupach, nie jedząc nawet kolacji zasnąłem jak dziecko. Bardzo ciekawym doświadczeniem jest uczucie braku energii fizycznej, która przekłada się na psychikę. Nowy dzień przywitał nas błękitnym niebem i chęcią do dalszej jazdy. Dzień wcześniej pojawiały się myśli by część drogi podjechać pociągiem, tak tego dnia miałem ochotę pokonać sto dwadzieścia kilometrów do wioski Zdrada, gdzie mieszka rodzina Filipa. Stanley był zmuszony poprzez kontuzje nogi do powrotu do Wrocławia; rower, na którym jechał nie sprawdza się do dalekich wyjazdów. Wyjeżdżając z Ustki w lusterku spostrzegłem nadciągające burzowe chmury, ucieczka przed deszczem dodaje sił a przygoda staje jeszcze ciekawsza.
Krajobraz po burzy był piękny, kolory żywe, kontrastujące między sobą a powietrze świeże i rześkie.
Droga wiła się coraz bardziej w górę rekompensując długie podjazdy szybkimi zjazdami. Kilometry mijały spokojnie, ruch na drodze był niewielki. W jednej z miejscowości zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie i weryfikację mapy, gdyż odległości były znaczne i należało w mapniku ją podmienić na aktualny fragment. Wydawało się, że pozostało sześćdziesiąt pięć kilometrów, GPS jednak był dokładniejszy i wskazywał ich o dwadzieścia mniej.

Ze szczytów wzgórz, po których wiodła droga, między drzewami na horyzoncie majaczyło morze a przed samym celem drugiego dnia jazdy – Zatoka Pucka. Gdy dojechaliśmy nad jezioro Żarnowieckie, oczom ukazał się piękny i majestatyczny widok lekko falującej tafli wody, w której odbijało się słońce.
Wiatr chłodził twarz a w głowie budziły się wspomnienia zeszłorocznej wyprawy. Takie chwile powodują, że nie myśli się o zmęczeniu. Można delektować się pięknem przyrody. W ostatniej wiosce przed Zdradą, uzupełniliśmy zapasy wody na kolejny dzień. Filip przyspieszył a ja zmuszony nieco zwolnić pojawiającymi się w nogach kurczami, jechałem spokojniej utrzymując dobre tempo. Po pokonaniu ostatniego tego dnia podjazdu w oddali zauważyłem Filipa stojącego na skrzyżowaniu i niekryjącego zadowolenia z osiągnięcia celu tego dnia.
Przed domem czekała rodzina kompana, serdecznie się przywitaliśmy, co było bardzo miłe. Po odświeżeniu zasiedliśmy do ogromnego stołu zajadając pyszną pizzę. Rodzinna atmosfera była nagrodą za trudy dnia.
Rozmowy trwały do późnego wieczora. Faktem jest, że im człowiek bardziej zmęczony, tym trudniej jest mu zasnąć.
Nastał nowy dzień, nowe wyzwania i dalszy ciąg przygody. Cieszę się, że nie zrezygnowaliśmy z dalszej jazdy. Trzeba pokonywać trudności i mierzyć się z samym sobą. Przed nami kolejny słoneczny dzień i ostatnie pięćdziesiąt kilometrów wśród nadmorskich widoków. Pierwszym przystankiem był dworzec w Pucku, gdzie chcieliśmy kupić bilety powrotne, jednak osoba w okienku, nie była zorientowana w kursowaniu pociągów dalej niż do Trójmiasta. W Swarzewie wstąpiliśmy na chwilę modlitewnej zadumy do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Morza, by podziękować za opiekę podczas podróży.
Dalej już było podobnie do Mielna, chodniki i ścieżki rowerowe pełne wczasowiczów i turystów ciągnących na plaże. W Chałupach, do których przez kilkanaście lat jeździłem wraz z rodziną i znajomymi na wakacje, odwiedziliśmy gospodarzy, a teraz dobrych znajomych. Miło znaleźć się w miejscu, z którym związane są wspomnienia. Dalsza jazda po płaskiej drodze wzdłuż zatoki prowadziła już tylko na Hel, co jakiś czas przecinając wioski: Kuźnicę, Jastarnię i Juratę.

Wojskowe zabudowania świadczą, że jesteśmy coraz bliżej, rowerzystów coraz więcej a droga rowerowa stając się zatłoczonym wyboistym duktem zmusiła do zjechania na asfalt ku niezadowoleniu jednego Warszawiaka. Mijały nas ciężarówki i autobusy i żaden z kierujących nimi nie zatrąbił, bo nie utrudnialiśmy im jazdy na pustej drodze, poruszając się z dużą prędkością by jak najszybciej dojechać.
W Helu pierwsze kroki po zejściu z siodełka skierowaliśmy na dworzec PKP, okazało się, że pociąg mamy po siedemnastej z przesiadką w Gdyni.
Mając, więc spory zapas czasu, spokojnie zjedliśmy obiad i rozłożyliśmy się na plaży.


Piękne jest polskie morze i warto tu odpocząć. Podróż powrotna przebiegała sprawnie, w Gdyni zwiedziliśmy Nabrzeże Pomorskie, przy którym stały wizytówki miasta, czyli ORP „Błyskawica” i „Dar Pomorza”; relaksowaliśmy się jedząc gorące gofry czekając na pociąg do Wrocławia.
Wracaliśmy już w komfortowych warunkach, rowery umieszczone na wieszakach, mieliśmy na oku, ponieważ oddzielała je szyba tuż przy fotelach, na których siedzieliśmy. Do Wrocławia dojechaliśmy przed godziną piątą rano. Ostatnie kilometry zajęły może z dwadzieścia minut.
Cel został w pełni osiągnięty, przejechaliśmy ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów mając dobrą pogodę, spotykając serdecznych ludzi. Mimo trudności i niekiedy nerwów, trzeba myśleć pozytywnie i cieszyć się podróżą, wzajemnym towarzystwem i tym, że będziemy mieli, co wspominać.

Gdzie pojedziemy w tym roku? Jeszcze nie wiemy, są plany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz