piątek, 4 marca 2016

Wyprawa rowerowa ze Świnoujścia do Mielna - Z lekiem na mdłości w kieszeni - czyli na rowerze przez wybrzeże.

   Co roku od kilku lat, wraz z kolegami wybieram cel na mapie i wyruszamy w rowerową podróż. Jest to stały element letniego odpoczynku. Tym razem wybór padł na Wybrzeże Bałtyku. Jednak urozmaiceniem stał się jednodniowy wyjazd na Bornholm, co było wielką przygodą, której z pewnością nie zapomnimy, szczególnie jeden z nas, ale o tym później. Zazwyczaj planowanie rozpoczynam z początkiem wiosny, gdy w powietrzu unosi się zapach świeżości, jaką ona zapowiada. Wybrzeże było czymś nowym na naszej liście odwiedzonych miejsc. Prognozy długoterminowe przewidywały względnie ciepłe lato, przynajmniej taki miał być początek lipca. Kompani z entuzjazmem zaakceptowali pomysł. Początkowo plan zakładał przejechanie na rowerach ze Świnoujścia - od granicy z Niemcami - na sam kraniec Półwyspu Helskiego. Wyspa Bornholm we wstępnych założeniach miała być wisienką na torcie, którą skonsumujemy we wrześniu. Jednak kalkulacje finansowe skłoniły nas do korekty planów, włączając podróż promem z Kołobrzegu na Bornholm w trakcie eskapady. Z Wrocławia do Świnoujścia pojechaliśmy PKP IC, bilety kupiliśmy wcześniej i pewni przyjemnej podróży stawiliśmy się na dworcu. O godzinie 5.42 skład pełen uśmiechniętych, lecz lekko sennych pasażerów opuścił wrocławski dworzec główny. Zawsze, gdy wybieram się w podróż koleją, zabierając obładowany bagażem rower mam obawę o jego bezpieczeństwo. W wagonie wbrew zapewnieniom kasjerki, na rowery było mało miejsc biorąc pod uwagę fakt, że biletów na jednoślady sprzedano zdecydowanie więcej. Niestety takie są realia podróżowania koleją w naszym kraju. Co gorsza rowery stały na jednym końcu wagonu my natomiast dostaliśmy miejsca siedzące po przeciwnej jego stronie, na dodatek tyłem do kierunku jazdy, co uniemożliwiało cieszenie się podróżą a nawet zmrużenie oczu. No cóż, chcieliśmy przygodę, to mamy. W tym miejscu uczulam przyszłych sakwiarzy by mieli to na uwadze planując podróż.  Na starcie w Świnoujściu mieliśmy opóźnienie. Wskazówki dworcowego zegara pokazywały kilkanaście minut po trzynastej.                                     Nigdy wcześniej nie ruszaliśmy tak późno a plan zakładał osiem godzin jazdy, by z przerwami na odpoczynek, przemieścić się do Kołobrzegu, który według wujka „Gogla” był oddalony o 115 kilometrów. Niestety przysłowie „mierz siły na zamiary” było adekwatne do trasy, która wydawała się najkrótsza. Taka ona była, ale kto by pomyślał, że stosunkowo niewysokie wzniesienia, będą aż tak męczące.  Przed każdym wyjazdem postanawiam spakować to, co niezbędne a w trasie wiem, że znów spakowałem więcej niż trzeba. Asfaltowa droga wije się pośród nadmorskiego lasu dając przyjemny cień i chłód. Wybrzeże w sezonie letnim ma to do siebie, że po drodze mijaliśmy wielu podróżników zmierzających w tym samym kierunku, co my. Każdy z zapałem i chęcią dojechania jak najdalej. Za Świnoujściem „usiadł nam na ogonie” współpasażer z pociągu, który wraz z synem na rowerach jechał przynajmniej na tym etapie w stronę Kołobrzegu. Nie wyglądał na turystę. Zwyczajny podkoszulek bez rękawów i plażowe szorty odróżniały go od pozostałych rowerzystów. No cóż, wygoda to kwestia indywidualna. W Międzyzdrojach, poświęciliśmy więcej czasu na odpoczynek, gorąca kawa dodała sił a drożdżówki zaspokoiły potrzebę cukru. Czasu nie można zatrzymać, co oznaczało, że pora jechać dalej. Przed nami 80 kilometrów do końca pierwszego etapu jednak Kołobrzeg okazał się za daleko. Dojechaliśmy do Mrzeżyna, które o tej porze mimo sezonu letniego było pogrążone we śnie. Ku uciesze znaleźliśmy otwarty sklep, w którym zaopatrzyliśmy się głównie w wodę na następny dzień, tym bardziej, że o piątej rano nic nie kupimy. Po godzinie 23.00 staliśmy zmęczeni przed bramą prywatnej posesji. W oknie parterowego budynku wisiała rzucająca się w oczy kartka „wolny pokój dla trzech osób”. Sięgnąłem po telefon i z obawą przed właścicielem wystukałem numer. Po dłuższej chwili odebrała zaspana kobieta. Mimo późnej pory zgodziła się wynająć pokój na kilka godzin. Gdy jest się zmęczonym, noc szybko mija. Pobudka przed 5.00 szybka toaleta, pakowanie i kilkanaście minut później w ciszy jechaliśmy do Kołobrzegu by przed 6.00 stawić się na odprawie promowej na Bornholm. Świeże, rześkie powietrze skutecznie pobudza odganiając tęsknotę za łóżkiem.Bardzo ciekawym uczuciem jest, przejeżdżać przez wszystkie turystyczne miejscowości, do których każdy z nas w dzieciństwie jeździł. Wojciech Cejrowski w którymś z odcinków „Boso przez Świat”, powiedział ciekawe słowa o dwóch typach ludzi, mianowicie są tacy, którzy będą się cieszyć z wakacji czy też podróży, gdy dojadą do celu. A są i tacy, którzy cieszą się na samą myśl o podróży, już w samym momencie planowania, układania każdego dnia wyprawy i to jest właśnie piękne w podróżowaniu. Rower pozwala czerpać radość przemieszczania się o własnych siłach. Zmęczenie, wyczerpanie i ból mięśni daje wielką satysfakcję.Drugi dzień przywitał nas idealną pogodą i niestety bólem „siodełka”, który utrzymywał się do samego końca. Kołobrzeg, o którym mówi się, że jest miastem wypoczynkowym, wcale na taki nie wygląda, zabudowania głównie willowe od strony zachodniej i bloki w centrum. Gdyby nie port rybacki i pasażerski oraz latające mewy, nie zgadłbym, że jestem nad morzem. Do portu prowadziła wąska uliczka, przy której sennie majaczyły reklamy wolnych pokoi i drobnej gastronomii. Nabrzeże tuż przy promie „Jantar” wypełnione było turystami oczekującymi na wejście na pokład. Ku naszemu zdziwieniu nie byliśmy jedynymi, którzy zabierają ze sobą rowery.                Okazało się, że środkowy pokład po ich załadunku, zajmował jedną trzecią powierzchni. Dla mnie była to pierwsza tak długa i odległa podróż statkiem, na dodatek na otwartym morzu. Pozostał tylko samolot, ale póki, co nie ma powodu by nim lecieć. Statek a dokładniej katamaran, dwukadłubowe żelastwo było całkiem dobrze wyposażone. Pierwszy pokład zajmował bagażownie i hol, od dziobu była część restauracyjno barowa, z której można podziwiać monotonny krajobraz morza. Na rufie a właściwie w centralnej części - nie licząc holu z rozwieszonymi na ścianach informacjami na temat jednostki i instrukcją ratunkową w razie awarii czy katastrofy - pasażerowie, odporni na chorobę morską, do których się z pewnością nie zaliczaliśmy, szczególnie Stanley, usadowieni w dużych, wygodnych fotelach cieszyli się podróżą śpiąc lub wykonując inne mniej lub bardziej ciekawe czynności. Jak już mowa o chorobie morskiej, gdy zbiera się na mdłości a błędnik skutecznie podpowiada, że jest coraz gorzej, czym prędzej należy wyjść na otwartą przestrzeń, w tym przypadku na górny pokład. Morskie powietrze orzeźwi i sprawi, że chociaż trochę poczujecie się lepiej, a patrzenie w nieruchomy punkt, jakim jest linia horyzontu powstrzyma rozwój choroby, którą podobno przechodzi się tylko raz. Jednak nie chcąc ryzykować i sprawdzać tej teorii w praktyce, pierwszym punktem wycieczki na wyspie była apteka, w której język gestów z łatwością odczytała kobieta za ladą sprzedając lekarstwo na chorobę lokomocyjną. Rejs trwał około czterech godzin, pogoda nadal rozpieszczała. Promienie słońca pozwoliły na drzemkę przy barierkach górnego pokładu. Miasteczko Nexø jak i pozostałe na wyspie, zdecydowanie różni się od tych, które widzimy w Polsce.Sceneria bajkowa, wszędzie czysto, kolorowo, drogi rowerowe są standardem jak chodniki, kultura jazdy kierowców onieśmiela. Gdyby ktoś mi powiedział, że to miasto wzorcowe, tylko na pokaz, to bym uwierzył na słowo. Jednak tak ludzie tam żyją. Możemy im tylko pozazdrościć. Zabudowa jest niska, najwyżej kilka pięter. Nie ma bloków, większość stanowią domki jednorodzinne i szeregowa zabudowa.Teren jest pagórkowaty, nie było to zaskoczeniem. Ruszyliśmy odkrywając nieznane w dwójkę, Stanley został w porcie, dochodząc do siebie. Bujanie statku bardzo go wymęczyło. Kolor jego twarzy jednoznacznie do nas przemawiał – „zostaje, nigdzie się nie ruszam”. Zaopatrzony w wodę i lek na mdłości położył się w cieniu i odpoczywał. Drogą na północ wzdłuż wybrzeża mijaliśmy pięknie utrzymane gospodarstwa. Ludzie tam mieszkający utrzymują się głównie z turystki, co też nie dziwiło, że nie widać zwierząt takich jak krowy. Jedynie kury zajadały się tym, co wydziobią z przydrożnej trawy.       Relacja wideo                Rowerowym podróżnikom, którzy nie mają wiele czasu na wypoczynek polecam wybrać się w to malownicze miejsce. Asfalt jest idealny, nie ma dziur, pobocza są oznakowane, jako drogi dla rowerów. Co kilka kilometrów w miejscach odsłoniętych z widokiem na Bałtyk można odpocząć i podziwiać widok. Południowa strona wyspy usiana kamieniami i stromymi skarpami oraz spokojna woda dawała niesamowity obraz różnorodności przyrody.                   Kilka godzin w miejscu zupełnie odmiennym pozwoliło zdobyć nowe doświadczenia estetyczne. Z pewnością wzmocniło świadomość tego, że w polskich miastach też może być tak czysto. Wiele zależy od ludzi i ich mentalności. Na wyspę można dostać się również promem samochodowym pływającym ze Świnoujścia i w kilka godzin objechać ją dookoła. Droga wokół Bornholmu mierzy około 140 kilometrów. W rejsie powrotnym niebo przysłoniły szare chmury, miałem nadzieję, że nie będzie padać. Przerażała mnie konieczność zejścia pod pokład i być zdanym na łaskę lub niełaskę morza i umiejętności kapitana. Cztery godziny bujania nie były motywujące. Jednak podczas załadunku rowerów marynarz zapewnił o poprawie warunków na morzu. Zajęliśmy miejsca klasy VIP, czyli leżące na górnym pokładzie. W porcie zastrzeżeń, co do takiej decyzji nie mieliśmy. Późniejsze realia były z goła inne. Cóż tu mówić, było zimno. Marynarz rozdawał koce tym, dla których nie było miejsca pod pokładem. Polak to człowiek potrafiący sobie radzić w każdych warunkach, więc i w z tej sytuacji było wyjście. Usadowiliśmy się przy kominach. Wiatr porywał spaliny, co też nie przeszkadzało opierać się o ciepłą blachę.                Kołobrzeg przywitał nas drobnym deszczem. Opóźnienie wynikające z oczekiwania na dodatkowych pasażerów – jeszcze na Bornholmie - zmuszonych do pilnego powrotu do kraju, pokrzyżowały nam plany na ciepłą kolację i sprawne znalezienie noclegu. Kilka minut po 23.00 nie napawało optymizmem, morale słabły a nadto wkradł się duch niecierpliwości i nerwów, jeden na drugiego. Ku uciesze znaleźliśmy otwarty lokal serwujący kebab. Dużych rozmiarów cienki placek pełen baraniny i warzyw, zwinięty w prawie czterdziestocentymetrowy rulon był najsmaczniejszym kebabem, jaki dotąd jadłem. Towarzysze drogi jednomyślnie podzielali moje zdanie. Przez chwilę tliła się nadzieja na spanie, ponieważ właścicielka sklepu monopolowego sąsiadującego z barem, zapewniała, że zadzwoni do znajomej wynajmującej pokoje. Niestety nic nie załatwiła, wyglądało tak, jakby rozmowy nie było a ona sama zapomniała, że z nami rozmawiała.W wioskach turystycznych mijanych poprzedniego dnia ze znalezieniem noclegu nie byłoby problemu, ale w dużym mieście to inna bajka. Dookoła bloki a im dalej od portu i ścisłego nabrzeża nikły szanse na cokolwiek. Wróciliśmy na skraj miasta gdzie były same domki. Po dwóch nieudanych próbach, udało się. Stanowczy i nieco nie ufny gospodarz, co w sumie nie dziwiło, gdyż północ dawno minęła, wskazał komórkę na rowery, o zgrozo zamykaną skoblem. Po trzeszczących schodach zaprowadził nas na piętro. Pokoik nieduży, w nim dwa łóżka. To nie problem, liczyliśmy się z brakiem wygód. Jeden spał na karimacie. W ten sposób, z lekiem na mdłości w kieszeni, popijając duński gruszkowy cydr, zakończyliśmy interesujący dzień.Nowy dzień rozpoczął się dźwiękiem koparki zrywającej asfalt na sąsiadującej z domem ulicy. Może i dobrze, bo była już 8.00. Okazało się, że noc nie dla wszystkich była ukojeniem. Stanisław podczas drzemki na portowej ławce, poważnie i to dosłownie spalił sobie nogi w dwóch trzecich ich długości gdyż tyle ich wystawało spod cienia, które dawało zadaszenie. Ten, kto kiedykolwiek zasnął na słońcu i doznał poparzeń skórnych wie, jaki to ból, albo raczej silne pieczenie. Po raz kolejny odwiedzamy aptekę. Spray na oparzenia daje ulgę. Jednak podczas jazdy na rowerze nie trwa ona długo. Zginanie nóg podczas pedałowania naciąga wrażliwą skórę szczególnie na kolanach. Morale znów nie za wysokie, pomagają zapewnienia, że to ostatni odcinek, że jeszcze kilka kilometrów. Najważniejsze, że jedziemy przed siebie. W Kołobrzegu po raz pierwszy od początku podróży miałem okazję przywitać się morzem. Towarzyszył mi Staszek, gdy Filip jadł śniadanie i przy okazji pilnował dobytku.                                                                Plaża prawie pusta, szeroka, na piasku stoją typowe wiklinowe parawany, w których nieliczni pod kocami czytali książki i w zamyśleniu wpatrywali się daleko w morze. Woda ciepła, zdecydowanie cieplejsza niż na Półwyspie Helskim, na którym spędziłem większość dzieciństwa podczas wakacyjnych wyjazdów z rodzicami.Po śniadaniu i naprawie przebitej dętki pojechaliśmy fantastyczną drogą rowerową przywodzącą na myśl amerykańskie bulwary nad brzegiem oceanu. Dopiero w Gąskach szlak odbił w głąb lądu przez najbardziej znane miejscowości. Ustronie Morskie zachwycało. Apartamenty na skraju klifu zachęcająco wyglądały w morze. Jesienią i zimą, gdy sztormy biją w i tak wąską plaże musi być tam piękny widok.                             Tempo nie było zawrotne ze względu na kontuzjowanego zawodnika. Słońce grzało coraz mocniej. Dzisiejszym miejscem docelowym było Mielno. Ostatni raz byłem tam, jako przedszkolak, jak przez mgłę pamiętam pole namiotowe i autobus Taty, który zajmował kilka miejsc parkingowych.Aktywny wypoczynek ma to do siebie, że nie jest monotonny i nudny. Z resztą, każdemu odpowiada inna forma odpoczynku. My jadąc na rowerze poprzez Polskę, podziwiamy otaczającą nas rzeczywistość. Pochłaniamy ją w odpowiednim tempie. W każdej chwili możemy się zatrzymać by zrobić zdjęcie czy porozmawiać z miejscowymi. Świat z perspektywy siodełka jest inny, ciekawszy. Przed nami na leśnej drodze zza gałęzi wyłoniła się tabliczka z nazwą miejscowości. To Mielenko, czyli rzut kamieniem do Mielna. Za drzewami widzieliśmy niskie zabudowania, których później nocowaliśmy. Siły i radość wróciły. Gdy jest się blisko celu, ulatuje czujność a zastępuje ją euforia. Dla mnie było by to zgubne. Czujność na trasie trzeba zachować do samego końca. Leśna droga prowadziła do głównej ulicy w Mielnie. Kilkadziesiąt metrów od niej jeszcze w lesie ustawiony był szlaban zakazujący jazdę samochodami. Musieliśmy go ominąć jadąc wydeptaną ścieżką. Wszystko było by dobrze gdyby nie dziura na jej szczycie, której nie było widać. Już widziałem jak lecę na twarz, a przedni amortyzator się łamie. Na szczęście to moja wyobraźnia. Amortyzator pochłonął siłę pionowego upadku uginając się do granic możliwości. Wspominaliśmy to do końca dnia. Udało się, dojechaliśmy. „U Ireny” wykupiliśmy dwie doby hotelowe. Klimatyczne domki z łazienką i prysznicem oraz wygodne łóżka znów wywołały uśmiech.                     Zaczęło się chmurzyć, więc szybko zarzucając ręcznik na ramię poszliśmy na plażę. Prognoza pogody zapowiadała jej pogorszenie. Nie musieliśmy długo czekać, kąpiel w morzu trwała krócej od dojścia na plażę. Od wschodu wzdłuż linii brzegowej w naszą stronę przesuwał się front burzowy. Chwilę później deszcz przemoczył nas do suchej nitki. Najważniejsze, że wykąpaliśmy się w Bałtyku, bo być nad morzem i w nim nie popływać to grzech. Mielno w sezonie zamieniało się z wioski w tętniący życiem kurort.                 Przy obiedzie zapadła decyzja, że warto w tym miejscu zakończyć podróż i cieszyć się pobytem. Miało to uzasadnienie, gdyż nogi Staszka nie pozwalały na wzmożony wysiłek. Cieszyliśmy się odpoczynkiem a nic nie robienie też może być przyjemne.                     Nadszedł dzień wyjazdu. Dzień wcześniej naszukaliśmy się budki biletowej na niewielkim dworcu. Przechodziliśmy koło niej kilka razy. Okazało się, że powrót do domu nie będzie łatwy. Pani bileterka, nastawiona pozytywnie na klienta i nasza wesoła trójka przy okienku sprawiły, że czekanie na bilety w strugach deszczu radośnie minęło. Kupiliśmy bilety na trzy pociągi, tym samym koniecznie musieliśmy się przesiadać. Ostatecznie lepszego rozwiązania nie mogliśmy sobie wymarzyć. Nigdy nie przepadałem za przesiadaniem się z obładowanym rowerem, ponieważ nie było pewności, że znajdzie się nań miejsce. Analizując i porównując podróż do Świnoujścia i powrót z Mielna do Wrocławia, wracaliśmy taniej i bardziej komfortowo. Intercity był ciasny i drogi, natomiast Koleje Regionalne i Interregio oferowały dwa razy albo więcej miejsca na rowery i bagaż.                   W ten oto sposób, po nie całym tygodniu pobytu nad Bałtykiem po polskiej i duńskiej stronie dojechaliśmy do domów. Liczę, że ktoś odważy się zrealizować swoje marzenia, co do takiej czy podobnej podróży na dwóch kołach. Parafrazując słowa wielkich twórców powiem, że w podróżowaniu nie zawsze liczy się cel, ale samo podróżowanie. Powyższa relacja stanowi pierwszą część podróży wzdłuż polskiego wybrzeża. Na ten rok 2016 planujemy dojechać z Mielna na Hel. Trzymajcie kciuki. 

Film z wyjazdu




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz