Pomysł
na to by w jeden dzień pojechać na Jasną Górę zrodził się kilka lat temu. Do
tej pory, coroczne pielgrzymowanie przed oblicze Matki Bożej obejmowało dwa lub
trzy dni jazdy z Wrocławia lub innego miejsca, najczęściej, gdy spotykałem się
z pielgrzymami idącymi pieszo. Zazwyczaj charakter wyjazdu był nastawiony na
turystyczne pochłanianie przyrody i oderwanie od tego, co zostawiałem w domu. Zazwyczaj
pakowałem się według zasady „może się przydać”. Błędnej zresztą. Ze stolicy Dolnego
Śląska, przed bramę wjazdową jasnogórskiego klasztoru, według map online i
dokładnego wytyczenia trasy, jest około sto sześćdziesiąt siedem kilometrów. Bywało,
że ją modyfikowaliśmy ze względu na urozmaicenie doznań estetycznych. Ostatnio
było inaczej, podczas treningów szosowych, które robiłem razem z kolegą, a
jednocześnie wikariuszem z parafii, postanowiliśmy, że na początku sierpnia
pojedziemy tak, by w jeden dzień dotrzeć do celu. Zawsze przed takim
przedsięwzięciem, pojawiają się obawy i analizowanie wszystkiego, co jest za i
przeciw takiemu wyjazdowi. Ja, nieco sceptycznie nastawiony a on, był pełen
optymizmu, co daje zazwyczaj dobre efekty. Bo to daleko, jak na nasze
możliwości, bo zdrowie ważniejsze i po co ryzykować, bo będzie mocno grzało i
tak dalej. Tym, co było pozytywem, oczywiście oprócz tego, że to pielgrzymka, z
którą wiąże się ściśle, poświęcenie, wysiłek i modlitwa w konkretnych
intencjach, to optymistyczne nastawienie Igora. Wiedział, że chce jechać i że tak
zrobi. Do tego dochodził fakt, iż możemy przebyć ten dystans jednego dnia, ba w
kilka godzin! I do tego w lepszym czasie, niż koledzy, którzy kilka dni
wcześniej pojechali z Oleśnicy.
Plan
zakładał średnią prędkość dwudziestu jeden kilometrów na godzinę, by dojechać w
mniej niż osiem godzin i przerwy na odpoczynek, co pięćdziesiąt kilometrów.
Najlepszą porą startu jest noc lub jak kto woli wczesny ranek. O godzinie
trzeciej zadzwonił budzik a pół godziny później spotkaliśmy się przy kościele
by pielgrzymkę rozpocząć mszą świętą. Po godzinie czwartej, pobudzeni mocną
kawą, pomimo różnych myśli wsiedliśmy na rowery, gotowi do drogi.
Sierpniowe dni
raczyły nas temperaturami sięgającymi trzydziestu stopni, ale noce nie są takie
ciepłe. O tej porze drogi są puste, można swobodnie jechać obok siebie a cisza
wprowadza w stan podobny do zasypiania przed nudnym filmem, jednak chłodny
wiatr nie pozwala zasnąć. Pierwsze kilometry są monotonne, ciągną się
niemiłosiernie. Dzień budzi się leniwie rozpraszając mroki nocy, na szosie
pojawiają się nieliczne światła samochodów tych, którzy jadą do pracy. Jechało
się dobrze, tempo było dobre, powyżej zakładanego. Gdy trafi się w odpowiednią
dla siebie kadencję to noga szybko przyzwyczaja się do rytmu. Licznik wskazał
pięćdziesiąty piąty przejechany kilometr, więc odpoczywamy w Namysłowie.
Siódmą
rano wybił ratuszowy zegar, uzupełniamy kalorie i jedziemy dalej. Wracając do
odcinka przed Namysłowem, warto docenić piękno przyrody. Wschód słońca nad
złotymi polami był zachwycający. Niebo mieniło się wieloma kolorami, od
pomarańczowego do granatowo-fioletowego.
Jazda niczym nie różniła się od
codziennych treningów; przejeżdżaliśmy przez wioski i miasteczka kierując się
na Kluczbork wspominając czasy, gdy pielgrzymowaliśmy tamtędy pieszo.
Pielgrzymka pielgrzymce nie równa, bo i jej charakter był inny. Robiło się
coraz cieplej, przed Domaszowicami miałem jakieś takie osłabienie organizmu, że
musiałem zejść z roweru, ochłonąć i zjeść na spokojnie batona zbożowego by
uzupełnić węglowodany. Wiatr skutecznie maskował szybkie rozgrzanie organizmu,
czego nie odczuwałem, mając na sobie kolarską bluzę. Po jej zdjęciu wszystko
wróciło do normy. Warto pamiętać by regularnie uzupełniać płyny. W jednym
bidonie miałem wodę mineralną – nie źródlaną, pozbawioną wartościowych
składników mineralnych – a w drugim wodę z sokiem z cytryny z dodatkiem kilku
łyżeczek glukozy. W zależności od ich pojemności, można określić, na jak długo
wystarczy napoju. Piłem, co pięć kilometrów, po jednym większym łyku, nawadniając
się optymalnie. W Kluczborku przerwa trwała kilkanaście minut, kompan podróży
prowadził poważne rozmowy przez telefon, na co wskazywał poważny wyraz twarzy,
a ja cieszyłem się widokami ryneczku i wspominałem całkiem niezłą pizze jedzoną
na tarasie restauracji bodajże „Ratuszowej” z towarzyszami wcześniejszej
pielgrzymki.
Poruszanie się na rowerze a tym bardziej podróżowanie na nim, jest o tyle
ciekawsze o ile więcej pozostanie w głowie wspomnień, widoków i przeżyć. Jest
więcej czasu na kontemplację wszystkiego, co znajduje się wokół. Oczywiście skupienie
na drodze to podstawa, jednak każdy taki wyjazd czy trening daje coś nowego i
buduje doświadczenie.
Pierwszy
kryzys, a może jedyny, który zapamiętałem dopadł mnie za Kluczborkiem, chwilę
po tym jak, odbiliśmy z ruchliwej drogi krajowej nr 11, na Bąków.
Odcięło
zasilanie nóg. Myślę, że było to spowodowane chęcią szybkiej ucieczki z drogi
głównej na spokojniejszą cześć trasy prowadzącą na Jasną Górę. Od Bąkowa droga
była pofalowana, zaczęły się wzniesienia, które towarzyszyły nam - mniej lub
bardziej uprzykrzając jazdę – do samego końca. Po tej krytycznej fazie
odzyskałem siły i prowadziłem nasz mały peleton do kolejnego punktu
„kontrolnego”. Zmęczenie ma tą cechę, która odbiera koncentrację w każdej
dziedzinie życia. Dojeżdżając do Boroszowa, pięćdziesiąt dwa kilometry przed
jasnogórskim szczytem, ciesząc się niewielkim nachyleniem drogi,
przeoczyłem
znak ostrzegawczy ustąp pierwszeństwa, tuż przed skrzyżowaniem o tyle
specyficznym, iż droga podporządkowana, po której jechaliśmy, łączyła się z tą,
z pierwszeństwem pod kątem ostrym ograniczając widoczność gęstymi zaroślami.
Zdecydowane hamowanie na widok nadjeżdżającego z lewej strony samochodu,
spowodowało uderzenie mnie przez rower Igora. Nie zauważył, że gwałtownie się
zatrzymałem i siłą pędu wjechał we mnie, odbijając się od mojej prawej strony.
Wyszedłem z tego całkiem dobrze, bo tylko z obtarciem łydki, ale On nadwyrężył
prawe kolano, przez co męczył się szesnaście kilometrów do Bodzanowic, w
których to odpoczywaliśmy w samo południe aż słońce zejdzie z zenitu. Większość
jak nie wszystkie wioski tej części Śląska Opolskiego posiadają widoczne wpływy
zachodnich sąsiadów. Trzeba przyznać, że dbałość o porządek przy posesjach jak
i wspólnej części miejscowości jest za każdym razem na najwyższym poziomie.
Trawniki idealnie przystrzyżone, budynki zadbane, a w każdym z nich współczesne
„plastikowe” okna, nie pomijając dwóch talerzy do odbioru telewizji
satelitarnej.
Gdy
noga przestała boleć ruszyliśmy dalej by dotrzymać terminu i pobić rekord trasy.
Zaczęły się wymagające podjazdy. Nitka drogi wiła się ciągle w górę, co jakiś
czas wypłaszczając się, dając chwilę na oddech. W oczach kumpla widziałem
zmęczenie pomieszane z rozpaczą i chęcią by mnie udusić za nierównomierne tempo,
jakie mogło mu się wydawać nadawałem. Po małym opeerze starałem się jechać
równomiernie, ale po stu dwudziestu kilometrach nie było to takie proste.
Czułem siłę w nogach i korzystałem z niej do samego końca, co mnie dziwiło, że po
tylu kilometrach pnę się bez większego zmęczenia. Znając tą drogę już niemal na
pamięć, wiedziałem, że gdzieś za chwilę wyłoni się zza drzew napis CZĘSTOCHOWA.
Przed nim, droga prowadząca na posesję pozwoliła się zatrzymać i zrobić
pamiątkowe zdjęcie na dowód dokonania, mogłoby się wydawać, niemożliwego. Co
prawda do Matki Bożej jeszcze daleko, ale i tak bliżej niż o tej czwartej rano.
Pełen nieukrywanej euforii wypatrywałem zjeżdżającego niestrudzonego zawodnika.
Pojawił się po chwili, zmęczony, ale szczęśliwy. On jest dowodem tego, że mimo
trudności i słów krytyki warto realizować swoje marzenia. Bo o zmęczeniu
zapomnimy, a przygoda zostanie w pamięci i sercu.
Tym,
którzy pierwszy raz jadą drogą wojewódzką 494, może się błędnie wydawać, że tuż
za tablicą miejscowości pojawią się przedmieścia i wyrośnie wielkie miasto. W
tym przypadku nic bardziej mylnego. Od znaku do przedmieść jest dobre pięć
kilometrów, już po dziurawej jezdni, co nie służy cienkim szosowym oponom.
Minęliśmy istniejący od wielu lat punkt sprzedaży krasnali ogrodowych i innych
cudacznych wyrobów, które wprowadzają nieco kolorów w to smutne i odrobinę
przygnębiające miasto.
W
oddali ukazała się naszym oczom majestatyczna bryła wieży jasnogórskiego
klasztoru. Cel jest w zasięgu wzroku. Chcąc uzyskać dobry czas, wskazałem
Igorowi uliczkę, w którą miał skręcić a sam puściłem się na szczyt. Prowadzi ona
wprost pod dom pielgrzyma i mury dawnej warowni. Ciekawostką jest fakt, iż na
tej ulicy, dziurawej jak dobry ser, na której kierowcy nie rozpędzają się
powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę, co kilkadziesiąt metrów położono
progi zwalniające, które nawet u rowerzystów powodują irytację. Przed nami
ostatnie większe skrzyżowanie, i dojechaliśmy przed dom pielgrzyma. Pod
zadaszeniami, poniżej parkingu znajdują się umywalnie, i trochę miejsca by się
ogarnąć po trudach podróży. Gdy już poinformowaliśmy najbliższych o sukcesie, i
po doprowadzeniu się do porządku, poszliśmy przed cudowny Obraz Matki Bożej Częstochowskiej.
Za względu na rowery i niechęć do zostawiania ich nawet przypiętych do czegokolwiek,
indywidualnie najpierw Igor a po nim ja spędziłem kilka chwil sam na sam, mimo
dziesiątek ludzi w obecności Matki Bożej. Tutaj się odpoczywa, nabiera dystansu
i zanurza w modlitwie.
Na
Jasną Górę przyjechaliśmy około godziny czternastej piętnaście, pokonując sto
sześćdziesiąt cztery kilometry. Sama jazda zajęła nam siedem godzin i czterdzieści
dziewięć minut, tym samym byliśmy szybsi od kolegów o ponad pół godziny. Plan
był taki by dojechać w jeden dzień. Zrobiliśmy to w kilka godzin, bo po sycącym
obiedzie, po godzinie siedemnastej siedzieliśmy wygodnie w pociągu do
Wrocławia. Przed dwudziestą otwierając drzwi mieszkania, myślałem, że to jakaś
abstrakcja. Przecież niedawno byliśmy w drodze, przed „chwilą” na Jasnej Górze,
a teraz…
Każdemu,
kto mierzy się z własnymi marzeniami, pragnieniami przeplatanymi lękiem, mogę
śmiało powiedzieć, że warto podjąć ryzyko, bo jeżeli nawet nie dojedziecie do
celu, najważniejsze jest to, iż odważyliście zrobić pierwszy krok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz