poniedziałek, 15 stycznia 2018

Na spotkanie z Maryją, czyli kolarsko na Jasną Górę.

      Pomysł na to by w jeden dzień pojechać na Jasną Górę zrodził się kilka lat temu. Do tej pory, coroczne pielgrzymowanie przed oblicze Matki Bożej obejmowało dwa lub trzy dni jazdy z Wrocławia lub innego miejsca, najczęściej, gdy spotykałem się z pielgrzymami idącymi pieszo. Zazwyczaj charakter wyjazdu był nastawiony na turystyczne pochłanianie przyrody i oderwanie od tego, co zostawiałem w domu. Zazwyczaj pakowałem się według zasady „może się przydać”. Błędnej zresztą. Ze stolicy Dolnego Śląska, przed bramę wjazdową jasnogórskiego klasztoru, według map online i dokładnego wytyczenia trasy, jest około sto sześćdziesiąt siedem kilometrów. Bywało, że ją modyfikowaliśmy ze względu na urozmaicenie doznań estetycznych. Ostatnio było inaczej, podczas treningów szosowych, które robiłem razem z kolegą, a jednocześnie wikariuszem z parafii, postanowiliśmy, że na początku sierpnia pojedziemy tak, by w jeden dzień dotrzeć do celu. Zawsze przed takim przedsięwzięciem, pojawiają się obawy i analizowanie wszystkiego, co jest za i przeciw takiemu wyjazdowi. Ja, nieco sceptycznie nastawiony a on, był pełen optymizmu, co daje zazwyczaj dobre efekty. Bo to daleko, jak na nasze możliwości, bo zdrowie ważniejsze i po co ryzykować, bo będzie mocno grzało i tak dalej. Tym, co było pozytywem, oczywiście oprócz tego, że to pielgrzymka, z którą wiąże się ściśle, poświęcenie, wysiłek i modlitwa w konkretnych intencjach, to optymistyczne nastawienie Igora. Wiedział, że chce jechać i że tak zrobi. Do tego dochodził fakt, iż możemy przebyć ten dystans jednego dnia, ba w kilka godzin! I do tego w lepszym czasie, niż koledzy, którzy kilka dni wcześniej pojechali z Oleśnicy.
  Plan zakładał średnią prędkość dwudziestu jeden kilometrów na godzinę, by dojechać w mniej niż osiem godzin i przerwy na odpoczynek, co pięćdziesiąt kilometrów. Najlepszą porą startu jest noc lub jak kto woli wczesny ranek. O godzinie trzeciej zadzwonił budzik a pół godziny później spotkaliśmy się przy kościele by pielgrzymkę rozpocząć mszą świętą. Po godzinie czwartej, pobudzeni mocną kawą, pomimo różnych myśli wsiedliśmy na rowery, gotowi do drogi.
Sierpniowe dni raczyły nas temperaturami sięgającymi trzydziestu stopni, ale noce nie są takie ciepłe. O tej porze drogi są puste, można swobodnie jechać obok siebie a cisza wprowadza w stan podobny do zasypiania przed nudnym filmem, jednak chłodny wiatr nie pozwala zasnąć. Pierwsze kilometry są monotonne, ciągną się niemiłosiernie. Dzień budzi się leniwie rozpraszając mroki nocy, na szosie pojawiają się nieliczne światła samochodów tych, którzy jadą do pracy. Jechało się dobrze, tempo było dobre, powyżej zakładanego. Gdy trafi się w odpowiednią dla siebie kadencję to noga szybko przyzwyczaja się do rytmu. Licznik wskazał pięćdziesiąty piąty przejechany kilometr, więc odpoczywamy w Namysłowie.
Siódmą rano wybił ratuszowy zegar, uzupełniamy kalorie i jedziemy dalej. Wracając do odcinka przed Namysłowem, warto docenić piękno przyrody. Wschód słońca nad złotymi polami był zachwycający. Niebo mieniło się wieloma kolorami, od pomarańczowego do granatowo-fioletowego.
Jazda niczym nie różniła się od codziennych treningów; przejeżdżaliśmy przez wioski i miasteczka kierując się na Kluczbork wspominając czasy, gdy pielgrzymowaliśmy tamtędy pieszo. Pielgrzymka pielgrzymce nie równa, bo i jej charakter był inny. Robiło się coraz cieplej, przed Domaszowicami miałem jakieś takie osłabienie organizmu, że musiałem zejść z roweru, ochłonąć i zjeść na spokojnie batona zbożowego by uzupełnić węglowodany. Wiatr skutecznie maskował szybkie rozgrzanie organizmu, czego nie odczuwałem, mając na sobie kolarską bluzę. Po jej zdjęciu wszystko wróciło do normy. Warto pamiętać by regularnie uzupełniać płyny. W jednym bidonie miałem wodę mineralną – nie źródlaną, pozbawioną wartościowych składników mineralnych – a w drugim wodę z sokiem z cytryny z dodatkiem kilku łyżeczek glukozy. W zależności od ich pojemności, można określić, na jak długo wystarczy napoju. Piłem, co pięć kilometrów, po jednym większym łyku, nawadniając się optymalnie. W Kluczborku przerwa trwała kilkanaście minut, kompan podróży prowadził poważne rozmowy przez telefon, na co wskazywał poważny wyraz twarzy, a ja cieszyłem się widokami ryneczku i wspominałem całkiem niezłą pizze jedzoną na tarasie restauracji bodajże „Ratuszowej” z towarzyszami wcześniejszej pielgrzymki.




Poruszanie się na rowerze a tym bardziej podróżowanie na nim, jest o tyle ciekawsze o ile więcej pozostanie w głowie wspomnień, widoków i przeżyć. Jest więcej czasu na kontemplację wszystkiego, co znajduje się wokół. Oczywiście skupienie na drodze to podstawa, jednak każdy taki wyjazd czy trening daje coś nowego i buduje doświadczenie.


   Pierwszy kryzys, a może jedyny, który zapamiętałem dopadł mnie za Kluczborkiem, chwilę po tym jak, odbiliśmy z ruchliwej drogi krajowej nr 11, na Bąków.
Odcięło zasilanie nóg. Myślę, że było to spowodowane chęcią szybkiej ucieczki z drogi głównej na spokojniejszą cześć trasy prowadzącą na Jasną Górę. Od Bąkowa droga była pofalowana, zaczęły się wzniesienia, które towarzyszyły nam - mniej lub bardziej uprzykrzając jazdę – do samego końca. Po tej krytycznej fazie odzyskałem siły i prowadziłem nasz mały peleton do kolejnego punktu „kontrolnego”. Zmęczenie ma tą cechę, która odbiera koncentrację w każdej dziedzinie życia. Dojeżdżając do Boroszowa, pięćdziesiąt dwa kilometry przed jasnogórskim szczytem, ciesząc się niewielkim nachyleniem drogi,
przeoczyłem znak ostrzegawczy ustąp pierwszeństwa, tuż przed skrzyżowaniem o tyle specyficznym, iż droga podporządkowana, po której jechaliśmy, łączyła się z tą, z pierwszeństwem pod kątem ostrym ograniczając widoczność gęstymi zaroślami. Zdecydowane hamowanie na widok nadjeżdżającego z lewej strony samochodu, spowodowało uderzenie mnie przez rower Igora. Nie zauważył, że gwałtownie się zatrzymałem i siłą pędu wjechał we mnie, odbijając się od mojej prawej strony.
  Wyszedłem z tego całkiem dobrze, bo tylko z obtarciem łydki, ale On nadwyrężył prawe kolano, przez co męczył się szesnaście kilometrów do Bodzanowic, w których to odpoczywaliśmy w samo południe aż słońce zejdzie z zenitu. Większość jak nie wszystkie wioski tej części Śląska Opolskiego posiadają widoczne wpływy zachodnich sąsiadów. Trzeba przyznać, że dbałość o porządek przy posesjach jak i wspólnej części miejscowości jest za każdym razem na najwyższym poziomie. Trawniki idealnie przystrzyżone, budynki zadbane, a w każdym z nich współczesne „plastikowe” okna, nie pomijając dwóch talerzy do odbioru telewizji satelitarnej.
   Gdy noga przestała boleć ruszyliśmy dalej by dotrzymać terminu i pobić rekord trasy. Zaczęły się wymagające podjazdy. Nitka drogi wiła się ciągle w górę, co jakiś czas wypłaszczając się, dając chwilę na oddech. W oczach kumpla widziałem zmęczenie pomieszane z rozpaczą i chęcią by mnie udusić za nierównomierne tempo, jakie mogło mu się wydawać nadawałem. Po małym opeerze starałem się jechać równomiernie, ale po stu dwudziestu kilometrach nie było to takie proste. Czułem siłę w nogach i korzystałem z niej do samego końca, co mnie dziwiło, że po tylu kilometrach pnę się bez większego zmęczenia. Znając tą drogę już niemal na pamięć, wiedziałem, że gdzieś za chwilę wyłoni się zza drzew napis CZĘSTOCHOWA.
Przed nim, droga prowadząca na posesję pozwoliła się zatrzymać i zrobić pamiątkowe zdjęcie na dowód dokonania, mogłoby się wydawać, niemożliwego. Co prawda do Matki Bożej jeszcze daleko, ale i tak bliżej niż o tej czwartej rano. Pełen nieukrywanej euforii wypatrywałem zjeżdżającego niestrudzonego zawodnika. Pojawił się po chwili, zmęczony, ale szczęśliwy. On jest dowodem tego, że mimo trudności i słów krytyki warto realizować swoje marzenia. Bo o zmęczeniu zapomnimy, a przygoda zostanie w pamięci i sercu.
   Tym, którzy pierwszy raz jadą drogą wojewódzką 494, może się błędnie wydawać, że tuż za tablicą miejscowości pojawią się przedmieścia i wyrośnie wielkie miasto. W tym przypadku nic bardziej mylnego. Od znaku do przedmieść jest dobre pięć kilometrów, już po dziurawej jezdni, co nie służy cienkim szosowym oponom. Minęliśmy istniejący od wielu lat punkt sprzedaży krasnali ogrodowych i innych cudacznych wyrobów, które wprowadzają nieco kolorów w to smutne i odrobinę przygnębiające miasto.
   W oddali ukazała się naszym oczom majestatyczna bryła wieży jasnogórskiego klasztoru. Cel jest w zasięgu wzroku. Chcąc uzyskać dobry czas, wskazałem Igorowi uliczkę, w którą miał skręcić a sam puściłem się na szczyt. Prowadzi ona wprost pod dom pielgrzyma i mury dawnej warowni. Ciekawostką jest fakt, iż na tej ulicy, dziurawej jak dobry ser, na której kierowcy nie rozpędzają się powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę, co kilkadziesiąt metrów położono progi zwalniające, które nawet u rowerzystów powodują irytację. Przed nami ostatnie większe skrzyżowanie, i dojechaliśmy przed dom pielgrzyma. Pod zadaszeniami, poniżej parkingu znajdują się umywalnie, i trochę miejsca by się ogarnąć po trudach podróży. Gdy już poinformowaliśmy najbliższych o sukcesie, i po doprowadzeniu się do porządku, poszliśmy przed cudowny Obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Za względu na rowery i niechęć do zostawiania ich nawet przypiętych do czegokolwiek, indywidualnie najpierw Igor a po nim ja spędziłem kilka chwil sam na sam, mimo dziesiątek ludzi w obecności Matki Bożej. Tutaj się odpoczywa, nabiera dystansu i zanurza w modlitwie.

  Na Jasną Górę przyjechaliśmy około godziny czternastej piętnaście, pokonując sto sześćdziesiąt cztery kilometry. Sama jazda zajęła nam siedem godzin i czterdzieści dziewięć minut, tym samym byliśmy szybsi od kolegów o ponad pół godziny. Plan był taki by dojechać w jeden dzień. Zrobiliśmy to w kilka godzin, bo po sycącym obiedzie, po godzinie siedemnastej siedzieliśmy wygodnie w pociągu do Wrocławia. Przed dwudziestą otwierając drzwi mieszkania, myślałem, że to jakaś abstrakcja. Przecież niedawno byliśmy w drodze, przed „chwilą” na Jasnej Górze, a teraz…
 Każdemu, kto mierzy się z własnymi marzeniami, pragnieniami przeplatanymi lękiem, mogę śmiało powiedzieć, że warto podjąć ryzyko, bo jeżeli nawet nie dojedziecie do celu, najważniejsze jest to, iż odważyliście zrobić pierwszy krok.

  Powodzenia na pielgrzymkowych i innych podróżniczych szlakach Polski i Świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz