poniedziałek, 15 stycznia 2018

Na spotkanie z Maryją, czyli kolarsko na Jasną Górę.

      Pomysł na to by w jeden dzień pojechać na Jasną Górę zrodził się kilka lat temu. Do tej pory, coroczne pielgrzymowanie przed oblicze Matki Bożej obejmowało dwa lub trzy dni jazdy z Wrocławia lub innego miejsca, najczęściej, gdy spotykałem się z pielgrzymami idącymi pieszo. Zazwyczaj charakter wyjazdu był nastawiony na turystyczne pochłanianie przyrody i oderwanie od tego, co zostawiałem w domu. Zazwyczaj pakowałem się według zasady „może się przydać”. Błędnej zresztą. Ze stolicy Dolnego Śląska, przed bramę wjazdową jasnogórskiego klasztoru, według map online i dokładnego wytyczenia trasy, jest około sto sześćdziesiąt siedem kilometrów. Bywało, że ją modyfikowaliśmy ze względu na urozmaicenie doznań estetycznych. Ostatnio było inaczej, podczas treningów szosowych, które robiłem razem z kolegą, a jednocześnie wikariuszem z parafii, postanowiliśmy, że na początku sierpnia pojedziemy tak, by w jeden dzień dotrzeć do celu. Zawsze przed takim przedsięwzięciem, pojawiają się obawy i analizowanie wszystkiego, co jest za i przeciw takiemu wyjazdowi. Ja, nieco sceptycznie nastawiony a on, był pełen optymizmu, co daje zazwyczaj dobre efekty. Bo to daleko, jak na nasze możliwości, bo zdrowie ważniejsze i po co ryzykować, bo będzie mocno grzało i tak dalej. Tym, co było pozytywem, oczywiście oprócz tego, że to pielgrzymka, z którą wiąże się ściśle, poświęcenie, wysiłek i modlitwa w konkretnych intencjach, to optymistyczne nastawienie Igora. Wiedział, że chce jechać i że tak zrobi. Do tego dochodził fakt, iż możemy przebyć ten dystans jednego dnia, ba w kilka godzin! I do tego w lepszym czasie, niż koledzy, którzy kilka dni wcześniej pojechali z Oleśnicy.
  Plan zakładał średnią prędkość dwudziestu jeden kilometrów na godzinę, by dojechać w mniej niż osiem godzin i przerwy na odpoczynek, co pięćdziesiąt kilometrów. Najlepszą porą startu jest noc lub jak kto woli wczesny ranek. O godzinie trzeciej zadzwonił budzik a pół godziny później spotkaliśmy się przy kościele by pielgrzymkę rozpocząć mszą świętą. Po godzinie czwartej, pobudzeni mocną kawą, pomimo różnych myśli wsiedliśmy na rowery, gotowi do drogi.
Sierpniowe dni raczyły nas temperaturami sięgającymi trzydziestu stopni, ale noce nie są takie ciepłe. O tej porze drogi są puste, można swobodnie jechać obok siebie a cisza wprowadza w stan podobny do zasypiania przed nudnym filmem, jednak chłodny wiatr nie pozwala zasnąć. Pierwsze kilometry są monotonne, ciągną się niemiłosiernie. Dzień budzi się leniwie rozpraszając mroki nocy, na szosie pojawiają się nieliczne światła samochodów tych, którzy jadą do pracy. Jechało się dobrze, tempo było dobre, powyżej zakładanego. Gdy trafi się w odpowiednią dla siebie kadencję to noga szybko przyzwyczaja się do rytmu. Licznik wskazał pięćdziesiąty piąty przejechany kilometr, więc odpoczywamy w Namysłowie.
Siódmą rano wybił ratuszowy zegar, uzupełniamy kalorie i jedziemy dalej. Wracając do odcinka przed Namysłowem, warto docenić piękno przyrody. Wschód słońca nad złotymi polami był zachwycający. Niebo mieniło się wieloma kolorami, od pomarańczowego do granatowo-fioletowego.
Jazda niczym nie różniła się od codziennych treningów; przejeżdżaliśmy przez wioski i miasteczka kierując się na Kluczbork wspominając czasy, gdy pielgrzymowaliśmy tamtędy pieszo. Pielgrzymka pielgrzymce nie równa, bo i jej charakter był inny. Robiło się coraz cieplej, przed Domaszowicami miałem jakieś takie osłabienie organizmu, że musiałem zejść z roweru, ochłonąć i zjeść na spokojnie batona zbożowego by uzupełnić węglowodany. Wiatr skutecznie maskował szybkie rozgrzanie organizmu, czego nie odczuwałem, mając na sobie kolarską bluzę. Po jej zdjęciu wszystko wróciło do normy. Warto pamiętać by regularnie uzupełniać płyny. W jednym bidonie miałem wodę mineralną – nie źródlaną, pozbawioną wartościowych składników mineralnych – a w drugim wodę z sokiem z cytryny z dodatkiem kilku łyżeczek glukozy. W zależności od ich pojemności, można określić, na jak długo wystarczy napoju. Piłem, co pięć kilometrów, po jednym większym łyku, nawadniając się optymalnie. W Kluczborku przerwa trwała kilkanaście minut, kompan podróży prowadził poważne rozmowy przez telefon, na co wskazywał poważny wyraz twarzy, a ja cieszyłem się widokami ryneczku i wspominałem całkiem niezłą pizze jedzoną na tarasie restauracji bodajże „Ratuszowej” z towarzyszami wcześniejszej pielgrzymki.




Poruszanie się na rowerze a tym bardziej podróżowanie na nim, jest o tyle ciekawsze o ile więcej pozostanie w głowie wspomnień, widoków i przeżyć. Jest więcej czasu na kontemplację wszystkiego, co znajduje się wokół. Oczywiście skupienie na drodze to podstawa, jednak każdy taki wyjazd czy trening daje coś nowego i buduje doświadczenie.


   Pierwszy kryzys, a może jedyny, który zapamiętałem dopadł mnie za Kluczborkiem, chwilę po tym jak, odbiliśmy z ruchliwej drogi krajowej nr 11, na Bąków.
Odcięło zasilanie nóg. Myślę, że było to spowodowane chęcią szybkiej ucieczki z drogi głównej na spokojniejszą cześć trasy prowadzącą na Jasną Górę. Od Bąkowa droga była pofalowana, zaczęły się wzniesienia, które towarzyszyły nam - mniej lub bardziej uprzykrzając jazdę – do samego końca. Po tej krytycznej fazie odzyskałem siły i prowadziłem nasz mały peleton do kolejnego punktu „kontrolnego”. Zmęczenie ma tą cechę, która odbiera koncentrację w każdej dziedzinie życia. Dojeżdżając do Boroszowa, pięćdziesiąt dwa kilometry przed jasnogórskim szczytem, ciesząc się niewielkim nachyleniem drogi,
przeoczyłem znak ostrzegawczy ustąp pierwszeństwa, tuż przed skrzyżowaniem o tyle specyficznym, iż droga podporządkowana, po której jechaliśmy, łączyła się z tą, z pierwszeństwem pod kątem ostrym ograniczając widoczność gęstymi zaroślami. Zdecydowane hamowanie na widok nadjeżdżającego z lewej strony samochodu, spowodowało uderzenie mnie przez rower Igora. Nie zauważył, że gwałtownie się zatrzymałem i siłą pędu wjechał we mnie, odbijając się od mojej prawej strony.
  Wyszedłem z tego całkiem dobrze, bo tylko z obtarciem łydki, ale On nadwyrężył prawe kolano, przez co męczył się szesnaście kilometrów do Bodzanowic, w których to odpoczywaliśmy w samo południe aż słońce zejdzie z zenitu. Większość jak nie wszystkie wioski tej części Śląska Opolskiego posiadają widoczne wpływy zachodnich sąsiadów. Trzeba przyznać, że dbałość o porządek przy posesjach jak i wspólnej części miejscowości jest za każdym razem na najwyższym poziomie. Trawniki idealnie przystrzyżone, budynki zadbane, a w każdym z nich współczesne „plastikowe” okna, nie pomijając dwóch talerzy do odbioru telewizji satelitarnej.
   Gdy noga przestała boleć ruszyliśmy dalej by dotrzymać terminu i pobić rekord trasy. Zaczęły się wymagające podjazdy. Nitka drogi wiła się ciągle w górę, co jakiś czas wypłaszczając się, dając chwilę na oddech. W oczach kumpla widziałem zmęczenie pomieszane z rozpaczą i chęcią by mnie udusić za nierównomierne tempo, jakie mogło mu się wydawać nadawałem. Po małym opeerze starałem się jechać równomiernie, ale po stu dwudziestu kilometrach nie było to takie proste. Czułem siłę w nogach i korzystałem z niej do samego końca, co mnie dziwiło, że po tylu kilometrach pnę się bez większego zmęczenia. Znając tą drogę już niemal na pamięć, wiedziałem, że gdzieś za chwilę wyłoni się zza drzew napis CZĘSTOCHOWA.
Przed nim, droga prowadząca na posesję pozwoliła się zatrzymać i zrobić pamiątkowe zdjęcie na dowód dokonania, mogłoby się wydawać, niemożliwego. Co prawda do Matki Bożej jeszcze daleko, ale i tak bliżej niż o tej czwartej rano. Pełen nieukrywanej euforii wypatrywałem zjeżdżającego niestrudzonego zawodnika. Pojawił się po chwili, zmęczony, ale szczęśliwy. On jest dowodem tego, że mimo trudności i słów krytyki warto realizować swoje marzenia. Bo o zmęczeniu zapomnimy, a przygoda zostanie w pamięci i sercu.
   Tym, którzy pierwszy raz jadą drogą wojewódzką 494, może się błędnie wydawać, że tuż za tablicą miejscowości pojawią się przedmieścia i wyrośnie wielkie miasto. W tym przypadku nic bardziej mylnego. Od znaku do przedmieść jest dobre pięć kilometrów, już po dziurawej jezdni, co nie służy cienkim szosowym oponom. Minęliśmy istniejący od wielu lat punkt sprzedaży krasnali ogrodowych i innych cudacznych wyrobów, które wprowadzają nieco kolorów w to smutne i odrobinę przygnębiające miasto.
   W oddali ukazała się naszym oczom majestatyczna bryła wieży jasnogórskiego klasztoru. Cel jest w zasięgu wzroku. Chcąc uzyskać dobry czas, wskazałem Igorowi uliczkę, w którą miał skręcić a sam puściłem się na szczyt. Prowadzi ona wprost pod dom pielgrzyma i mury dawnej warowni. Ciekawostką jest fakt, iż na tej ulicy, dziurawej jak dobry ser, na której kierowcy nie rozpędzają się powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę, co kilkadziesiąt metrów położono progi zwalniające, które nawet u rowerzystów powodują irytację. Przed nami ostatnie większe skrzyżowanie, i dojechaliśmy przed dom pielgrzyma. Pod zadaszeniami, poniżej parkingu znajdują się umywalnie, i trochę miejsca by się ogarnąć po trudach podróży. Gdy już poinformowaliśmy najbliższych o sukcesie, i po doprowadzeniu się do porządku, poszliśmy przed cudowny Obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Za względu na rowery i niechęć do zostawiania ich nawet przypiętych do czegokolwiek, indywidualnie najpierw Igor a po nim ja spędziłem kilka chwil sam na sam, mimo dziesiątek ludzi w obecności Matki Bożej. Tutaj się odpoczywa, nabiera dystansu i zanurza w modlitwie.

  Na Jasną Górę przyjechaliśmy około godziny czternastej piętnaście, pokonując sto sześćdziesiąt cztery kilometry. Sama jazda zajęła nam siedem godzin i czterdzieści dziewięć minut, tym samym byliśmy szybsi od kolegów o ponad pół godziny. Plan był taki by dojechać w jeden dzień. Zrobiliśmy to w kilka godzin, bo po sycącym obiedzie, po godzinie siedemnastej siedzieliśmy wygodnie w pociągu do Wrocławia. Przed dwudziestą otwierając drzwi mieszkania, myślałem, że to jakaś abstrakcja. Przecież niedawno byliśmy w drodze, przed „chwilą” na Jasnej Górze, a teraz…
 Każdemu, kto mierzy się z własnymi marzeniami, pragnieniami przeplatanymi lękiem, mogę śmiało powiedzieć, że warto podjąć ryzyko, bo jeżeli nawet nie dojedziecie do celu, najważniejsze jest to, iż odważyliście zrobić pierwszy krok.

  Powodzenia na pielgrzymkowych i innych podróżniczych szlakach Polski i Świata.

niedziela, 29 stycznia 2017

Wyprawa rowerowa z Mielna do Helu - „Plażowanie” poziom ekspert…- czyli na rowerze przez Wybrzeże cz.2.

Gdy kończyłem pisać relację z wyjazdu rowerowego „Z lekiem na mdłości w kieszeni”, zastanawiałem się czy uda nam się dojechać na „koniec świata”, czyli na skraj Półwyspu Helskiego. Czas szybko minął, jest styczeń 2017 roku i ujemne temperatury przywołują wspomnienia z ubiegłego lata. Oczywiście druga część wyjazdu czy też wyprawy doszła szczęśliwie do skutku, niestety w niepełnym składzie dojechaliśmy do Helu. Podobnie jak poprzednio przygoda rozpoczęła się od podróży PKP IC. Szału nie było. Brak miejsc na rowery a tym bardziej na bagaże.
Nauczony doświadczeniem ograniczyłem spakowanie się do minimum tego, co najpotrzebniejsze. Ale że ze mnie kawał chłopa to i ubrania zajęły sporo miejsca w dwóch tylnych sakwach. Przednie służyły do przewiezienia drobiazgów, jedzenia i narzędzi. Nadal nie rozumiem, dlaczego Polskie Koleje zlikwidowały na trasach dalekobieżnych - takich jak nad morze - wagony do przewozu rowerów. Pamiętam, że jako dzieciak, gdy jeździłem z rodziną na Półwysep Helski, do składu był dołączony taki wagon. Kolejna kwestia i ponowne ostrzeżenie dla niedoświadczonych, by kupować bilety z kilkunastodniowym wyprzedzeniem, bo bywa różnie.
Podróż minęła dość szybko, nocne orzeźwienie na dworcu w Poznaniu czekając na przesiadkę odgoniło potrzebę snu, która powróciła nad ranem, gdy trzeba było wysiadać. Mielno przywitało nas słoneczną pogodą i mokrym asfaltem po nocnych opadach, a że była Niedziela, dzień zaczęliśmy od mszy świętej i śniadaniem złożonym z kanapek zrobionych jeszcze we Wrocławiu.
Plany planami a i tak wyruszyliśmy po dwunastej. Dobrze być znów na siodełku, bez stresu pokonując kolejne kilometry, i podziwiając piękno nadmorskich krajobrazów. Mielno jak każda większa miejscowość zatłoczona, trudna do przejechania. Jednak są to uroki odpoczywania w takich miejscach. Infrastruktura rowerowa w całkiem niezłej kondycji, za Unieściem, wzdłuż szosy, od strony morza ciągnie się dwukierunkowa droga pieszo-rowerowa, drzewa chronią przed mocnym słońcem. Dojechaliśmy do punktu gdzie asfalt płynnie przechodzi w łachy piasku i fantazyjnie pofalowane wydmy, które skutecznie uniemożliwiały dalszą jazdę.
Według mapy papierowej jak również tych w internecie, przez las porastający nadbrzeże prowadzi ścieżka łącząca się z plażą a następnie znów prowadzi wśród drzew. Rzeczywistość była zupełnie inna. Trzy i pół kilometrowy spacer po plaży pchając a chwilami niosąc obładowany rower dał nam wycisk lepszy od niejednej siłowni. Piasek na brzegu wydawał się na tyle twardy, że można po nim, jeśli nie jechać to przynajmniej prowadzić rower.
Przygoda i dobra zabawa mimo zmęczenia i nerwów brały górę. Wśród drzew i zarośli czyhały rządne krwi gzy czy też bąki - nie mylić z trzmielami - atakujące z każdej strony. Miały ułatwione zadanie dzięki grzęznącym w piachu rowerom. W Dąbkach okazało się, że dotarcie tutaj zajęło ponad dwie i pół godziny.
Dochodziła piętnasta, na liczniku nie całe dziesięć kilometrów a przed nami pięć razy tyle. Ustka była jak na stosunkowo niewielki dystans, bardzo odległym celem. Morale załogi stopniowo malały. Zmęczenie po nieprzespanej nocy dokuczało. Tu znów przytoczę komfort podróżowania koleją. Najlepiej wyjechać w nocy, wyspać się w pociągu by rano na starcie ochoczo połykać kilometry. Gdy w pociągu brak miejsca nawet do siedzenia to tym bardziej nikną szanse na spokojny sen. W ten sposób po pobudce w sobotę rano przed wyjazdem, do piętnastej dnia następnego mijało trzydzieści godzin bez kojącego odpoczynku. Pogoda dodawała nadziei, że zdążymy przed nocą znaleźć dach nad głową. Nadmorskie miejscowości takie jak Jarosławiec czy Darłowo kuszą by zostać na dłużej. Za Jarosławcem po drodze znajdowała się największa baza wojsk powietrznych; teoretycznie po otrzymaniu od dowódcy przepustki, można przejechać w linii prostej do Ustki. W naszym przypadku dokładamy osiem kilometrów i jedziemy na około. Jest dobrze, słońce grzeje w plecy, jest po dwudziestej, a w oddali na horyzoncie majaczy zarys dużego miasta. Nagle wróciły siły, morale wzrosły, pozostały obawy czy znajdziemy nocleg. Ustka, mimo, że jest miastem portowym z bezpośrednim dostępem do morza, nie sprawiało pierwszego wrażenia by tak było. Prowadzeni instynktem, zatrzymaliśmy się na ulicy Wczasowej i na ławeczce rozprawialiśmy, co robić dalej. Los padł na Filipa, na jego barkach spoczywało zadanie załatwienia spania. Po kilkunastu minutach pojawił się z uśmiechem zadowolenia. Domek był niewielki, za to miał łóżka i prysznic.
Szczerze mówiąc, byłem tak zmęczony, że nie miałem ochoty na nic, nawet na dalszą jazdę. Po małych zakupach, nie jedząc nawet kolacji zasnąłem jak dziecko. Bardzo ciekawym doświadczeniem jest uczucie braku energii fizycznej, która przekłada się na psychikę. Nowy dzień przywitał nas błękitnym niebem i chęcią do dalszej jazdy. Dzień wcześniej pojawiały się myśli by część drogi podjechać pociągiem, tak tego dnia miałem ochotę pokonać sto dwadzieścia kilometrów do wioski Zdrada, gdzie mieszka rodzina Filipa. Stanley był zmuszony poprzez kontuzje nogi do powrotu do Wrocławia; rower, na którym jechał nie sprawdza się do dalekich wyjazdów. Wyjeżdżając z Ustki w lusterku spostrzegłem nadciągające burzowe chmury, ucieczka przed deszczem dodaje sił a przygoda staje jeszcze ciekawsza.
Krajobraz po burzy był piękny, kolory żywe, kontrastujące między sobą a powietrze świeże i rześkie.
Droga wiła się coraz bardziej w górę rekompensując długie podjazdy szybkimi zjazdami. Kilometry mijały spokojnie, ruch na drodze był niewielki. W jednej z miejscowości zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie i weryfikację mapy, gdyż odległości były znaczne i należało w mapniku ją podmienić na aktualny fragment. Wydawało się, że pozostało sześćdziesiąt pięć kilometrów, GPS jednak był dokładniejszy i wskazywał ich o dwadzieścia mniej.

Ze szczytów wzgórz, po których wiodła droga, między drzewami na horyzoncie majaczyło morze a przed samym celem drugiego dnia jazdy – Zatoka Pucka. Gdy dojechaliśmy nad jezioro Żarnowieckie, oczom ukazał się piękny i majestatyczny widok lekko falującej tafli wody, w której odbijało się słońce.
Wiatr chłodził twarz a w głowie budziły się wspomnienia zeszłorocznej wyprawy. Takie chwile powodują, że nie myśli się o zmęczeniu. Można delektować się pięknem przyrody. W ostatniej wiosce przed Zdradą, uzupełniliśmy zapasy wody na kolejny dzień. Filip przyspieszył a ja zmuszony nieco zwolnić pojawiającymi się w nogach kurczami, jechałem spokojniej utrzymując dobre tempo. Po pokonaniu ostatniego tego dnia podjazdu w oddali zauważyłem Filipa stojącego na skrzyżowaniu i niekryjącego zadowolenia z osiągnięcia celu tego dnia.
Przed domem czekała rodzina kompana, serdecznie się przywitaliśmy, co było bardzo miłe. Po odświeżeniu zasiedliśmy do ogromnego stołu zajadając pyszną pizzę. Rodzinna atmosfera była nagrodą za trudy dnia.
Rozmowy trwały do późnego wieczora. Faktem jest, że im człowiek bardziej zmęczony, tym trudniej jest mu zasnąć.
Nastał nowy dzień, nowe wyzwania i dalszy ciąg przygody. Cieszę się, że nie zrezygnowaliśmy z dalszej jazdy. Trzeba pokonywać trudności i mierzyć się z samym sobą. Przed nami kolejny słoneczny dzień i ostatnie pięćdziesiąt kilometrów wśród nadmorskich widoków. Pierwszym przystankiem był dworzec w Pucku, gdzie chcieliśmy kupić bilety powrotne, jednak osoba w okienku, nie była zorientowana w kursowaniu pociągów dalej niż do Trójmiasta. W Swarzewie wstąpiliśmy na chwilę modlitewnej zadumy do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Morza, by podziękować za opiekę podczas podróży.
Dalej już było podobnie do Mielna, chodniki i ścieżki rowerowe pełne wczasowiczów i turystów ciągnących na plaże. W Chałupach, do których przez kilkanaście lat jeździłem wraz z rodziną i znajomymi na wakacje, odwiedziliśmy gospodarzy, a teraz dobrych znajomych. Miło znaleźć się w miejscu, z którym związane są wspomnienia. Dalsza jazda po płaskiej drodze wzdłuż zatoki prowadziła już tylko na Hel, co jakiś czas przecinając wioski: Kuźnicę, Jastarnię i Juratę.

Wojskowe zabudowania świadczą, że jesteśmy coraz bliżej, rowerzystów coraz więcej a droga rowerowa stając się zatłoczonym wyboistym duktem zmusiła do zjechania na asfalt ku niezadowoleniu jednego Warszawiaka. Mijały nas ciężarówki i autobusy i żaden z kierujących nimi nie zatrąbił, bo nie utrudnialiśmy im jazdy na pustej drodze, poruszając się z dużą prędkością by jak najszybciej dojechać.
W Helu pierwsze kroki po zejściu z siodełka skierowaliśmy na dworzec PKP, okazało się, że pociąg mamy po siedemnastej z przesiadką w Gdyni.
Mając, więc spory zapas czasu, spokojnie zjedliśmy obiad i rozłożyliśmy się na plaży.


Piękne jest polskie morze i warto tu odpocząć. Podróż powrotna przebiegała sprawnie, w Gdyni zwiedziliśmy Nabrzeże Pomorskie, przy którym stały wizytówki miasta, czyli ORP „Błyskawica” i „Dar Pomorza”; relaksowaliśmy się jedząc gorące gofry czekając na pociąg do Wrocławia.
Wracaliśmy już w komfortowych warunkach, rowery umieszczone na wieszakach, mieliśmy na oku, ponieważ oddzielała je szyba tuż przy fotelach, na których siedzieliśmy. Do Wrocławia dojechaliśmy przed godziną piątą rano. Ostatnie kilometry zajęły może z dwadzieścia minut.
Cel został w pełni osiągnięty, przejechaliśmy ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów mając dobrą pogodę, spotykając serdecznych ludzi. Mimo trudności i niekiedy nerwów, trzeba myśleć pozytywnie i cieszyć się podróżą, wzajemnym towarzystwem i tym, że będziemy mieli, co wspominać.

Gdzie pojedziemy w tym roku? Jeszcze nie wiemy, są plany.

piątek, 4 marca 2016

Wyprawa rowerowa ze Świnoujścia do Mielna - Z lekiem na mdłości w kieszeni - czyli na rowerze przez wybrzeże.

   Co roku od kilku lat, wraz z kolegami wybieram cel na mapie i wyruszamy w rowerową podróż. Jest to stały element letniego odpoczynku. Tym razem wybór padł na Wybrzeże Bałtyku. Jednak urozmaiceniem stał się jednodniowy wyjazd na Bornholm, co było wielką przygodą, której z pewnością nie zapomnimy, szczególnie jeden z nas, ale o tym później. Zazwyczaj planowanie rozpoczynam z początkiem wiosny, gdy w powietrzu unosi się zapach świeżości, jaką ona zapowiada. Wybrzeże było czymś nowym na naszej liście odwiedzonych miejsc. Prognozy długoterminowe przewidywały względnie ciepłe lato, przynajmniej taki miał być początek lipca. Kompani z entuzjazmem zaakceptowali pomysł. Początkowo plan zakładał przejechanie na rowerach ze Świnoujścia - od granicy z Niemcami - na sam kraniec Półwyspu Helskiego. Wyspa Bornholm we wstępnych założeniach miała być wisienką na torcie, którą skonsumujemy we wrześniu. Jednak kalkulacje finansowe skłoniły nas do korekty planów, włączając podróż promem z Kołobrzegu na Bornholm w trakcie eskapady. Z Wrocławia do Świnoujścia pojechaliśmy PKP IC, bilety kupiliśmy wcześniej i pewni przyjemnej podróży stawiliśmy się na dworcu. O godzinie 5.42 skład pełen uśmiechniętych, lecz lekko sennych pasażerów opuścił wrocławski dworzec główny. Zawsze, gdy wybieram się w podróż koleją, zabierając obładowany bagażem rower mam obawę o jego bezpieczeństwo. W wagonie wbrew zapewnieniom kasjerki, na rowery było mało miejsc biorąc pod uwagę fakt, że biletów na jednoślady sprzedano zdecydowanie więcej. Niestety takie są realia podróżowania koleją w naszym kraju. Co gorsza rowery stały na jednym końcu wagonu my natomiast dostaliśmy miejsca siedzące po przeciwnej jego stronie, na dodatek tyłem do kierunku jazdy, co uniemożliwiało cieszenie się podróżą a nawet zmrużenie oczu. No cóż, chcieliśmy przygodę, to mamy. W tym miejscu uczulam przyszłych sakwiarzy by mieli to na uwadze planując podróż.  Na starcie w Świnoujściu mieliśmy opóźnienie. Wskazówki dworcowego zegara pokazywały kilkanaście minut po trzynastej.                                     Nigdy wcześniej nie ruszaliśmy tak późno a plan zakładał osiem godzin jazdy, by z przerwami na odpoczynek, przemieścić się do Kołobrzegu, który według wujka „Gogla” był oddalony o 115 kilometrów. Niestety przysłowie „mierz siły na zamiary” było adekwatne do trasy, która wydawała się najkrótsza. Taka ona była, ale kto by pomyślał, że stosunkowo niewysokie wzniesienia, będą aż tak męczące.  Przed każdym wyjazdem postanawiam spakować to, co niezbędne a w trasie wiem, że znów spakowałem więcej niż trzeba. Asfaltowa droga wije się pośród nadmorskiego lasu dając przyjemny cień i chłód. Wybrzeże w sezonie letnim ma to do siebie, że po drodze mijaliśmy wielu podróżników zmierzających w tym samym kierunku, co my. Każdy z zapałem i chęcią dojechania jak najdalej. Za Świnoujściem „usiadł nam na ogonie” współpasażer z pociągu, który wraz z synem na rowerach jechał przynajmniej na tym etapie w stronę Kołobrzegu. Nie wyglądał na turystę. Zwyczajny podkoszulek bez rękawów i plażowe szorty odróżniały go od pozostałych rowerzystów. No cóż, wygoda to kwestia indywidualna. W Międzyzdrojach, poświęciliśmy więcej czasu na odpoczynek, gorąca kawa dodała sił a drożdżówki zaspokoiły potrzebę cukru. Czasu nie można zatrzymać, co oznaczało, że pora jechać dalej. Przed nami 80 kilometrów do końca pierwszego etapu jednak Kołobrzeg okazał się za daleko. Dojechaliśmy do Mrzeżyna, które o tej porze mimo sezonu letniego było pogrążone we śnie. Ku uciesze znaleźliśmy otwarty sklep, w którym zaopatrzyliśmy się głównie w wodę na następny dzień, tym bardziej, że o piątej rano nic nie kupimy. Po godzinie 23.00 staliśmy zmęczeni przed bramą prywatnej posesji. W oknie parterowego budynku wisiała rzucająca się w oczy kartka „wolny pokój dla trzech osób”. Sięgnąłem po telefon i z obawą przed właścicielem wystukałem numer. Po dłuższej chwili odebrała zaspana kobieta. Mimo późnej pory zgodziła się wynająć pokój na kilka godzin. Gdy jest się zmęczonym, noc szybko mija. Pobudka przed 5.00 szybka toaleta, pakowanie i kilkanaście minut później w ciszy jechaliśmy do Kołobrzegu by przed 6.00 stawić się na odprawie promowej na Bornholm. Świeże, rześkie powietrze skutecznie pobudza odganiając tęsknotę za łóżkiem.Bardzo ciekawym uczuciem jest, przejeżdżać przez wszystkie turystyczne miejscowości, do których każdy z nas w dzieciństwie jeździł. Wojciech Cejrowski w którymś z odcinków „Boso przez Świat”, powiedział ciekawe słowa o dwóch typach ludzi, mianowicie są tacy, którzy będą się cieszyć z wakacji czy też podróży, gdy dojadą do celu. A są i tacy, którzy cieszą się na samą myśl o podróży, już w samym momencie planowania, układania każdego dnia wyprawy i to jest właśnie piękne w podróżowaniu. Rower pozwala czerpać radość przemieszczania się o własnych siłach. Zmęczenie, wyczerpanie i ból mięśni daje wielką satysfakcję.Drugi dzień przywitał nas idealną pogodą i niestety bólem „siodełka”, który utrzymywał się do samego końca. Kołobrzeg, o którym mówi się, że jest miastem wypoczynkowym, wcale na taki nie wygląda, zabudowania głównie willowe od strony zachodniej i bloki w centrum. Gdyby nie port rybacki i pasażerski oraz latające mewy, nie zgadłbym, że jestem nad morzem. Do portu prowadziła wąska uliczka, przy której sennie majaczyły reklamy wolnych pokoi i drobnej gastronomii. Nabrzeże tuż przy promie „Jantar” wypełnione było turystami oczekującymi na wejście na pokład. Ku naszemu zdziwieniu nie byliśmy jedynymi, którzy zabierają ze sobą rowery.                Okazało się, że środkowy pokład po ich załadunku, zajmował jedną trzecią powierzchni. Dla mnie była to pierwsza tak długa i odległa podróż statkiem, na dodatek na otwartym morzu. Pozostał tylko samolot, ale póki, co nie ma powodu by nim lecieć. Statek a dokładniej katamaran, dwukadłubowe żelastwo było całkiem dobrze wyposażone. Pierwszy pokład zajmował bagażownie i hol, od dziobu była część restauracyjno barowa, z której można podziwiać monotonny krajobraz morza. Na rufie a właściwie w centralnej części - nie licząc holu z rozwieszonymi na ścianach informacjami na temat jednostki i instrukcją ratunkową w razie awarii czy katastrofy - pasażerowie, odporni na chorobę morską, do których się z pewnością nie zaliczaliśmy, szczególnie Stanley, usadowieni w dużych, wygodnych fotelach cieszyli się podróżą śpiąc lub wykonując inne mniej lub bardziej ciekawe czynności. Jak już mowa o chorobie morskiej, gdy zbiera się na mdłości a błędnik skutecznie podpowiada, że jest coraz gorzej, czym prędzej należy wyjść na otwartą przestrzeń, w tym przypadku na górny pokład. Morskie powietrze orzeźwi i sprawi, że chociaż trochę poczujecie się lepiej, a patrzenie w nieruchomy punkt, jakim jest linia horyzontu powstrzyma rozwój choroby, którą podobno przechodzi się tylko raz. Jednak nie chcąc ryzykować i sprawdzać tej teorii w praktyce, pierwszym punktem wycieczki na wyspie była apteka, w której język gestów z łatwością odczytała kobieta za ladą sprzedając lekarstwo na chorobę lokomocyjną. Rejs trwał około czterech godzin, pogoda nadal rozpieszczała. Promienie słońca pozwoliły na drzemkę przy barierkach górnego pokładu. Miasteczko Nexø jak i pozostałe na wyspie, zdecydowanie różni się od tych, które widzimy w Polsce.Sceneria bajkowa, wszędzie czysto, kolorowo, drogi rowerowe są standardem jak chodniki, kultura jazdy kierowców onieśmiela. Gdyby ktoś mi powiedział, że to miasto wzorcowe, tylko na pokaz, to bym uwierzył na słowo. Jednak tak ludzie tam żyją. Możemy im tylko pozazdrościć. Zabudowa jest niska, najwyżej kilka pięter. Nie ma bloków, większość stanowią domki jednorodzinne i szeregowa zabudowa.Teren jest pagórkowaty, nie było to zaskoczeniem. Ruszyliśmy odkrywając nieznane w dwójkę, Stanley został w porcie, dochodząc do siebie. Bujanie statku bardzo go wymęczyło. Kolor jego twarzy jednoznacznie do nas przemawiał – „zostaje, nigdzie się nie ruszam”. Zaopatrzony w wodę i lek na mdłości położył się w cieniu i odpoczywał. Drogą na północ wzdłuż wybrzeża mijaliśmy pięknie utrzymane gospodarstwa. Ludzie tam mieszkający utrzymują się głównie z turystki, co też nie dziwiło, że nie widać zwierząt takich jak krowy. Jedynie kury zajadały się tym, co wydziobią z przydrożnej trawy.       Relacja wideo                Rowerowym podróżnikom, którzy nie mają wiele czasu na wypoczynek polecam wybrać się w to malownicze miejsce. Asfalt jest idealny, nie ma dziur, pobocza są oznakowane, jako drogi dla rowerów. Co kilka kilometrów w miejscach odsłoniętych z widokiem na Bałtyk można odpocząć i podziwiać widok. Południowa strona wyspy usiana kamieniami i stromymi skarpami oraz spokojna woda dawała niesamowity obraz różnorodności przyrody.                   Kilka godzin w miejscu zupełnie odmiennym pozwoliło zdobyć nowe doświadczenia estetyczne. Z pewnością wzmocniło świadomość tego, że w polskich miastach też może być tak czysto. Wiele zależy od ludzi i ich mentalności. Na wyspę można dostać się również promem samochodowym pływającym ze Świnoujścia i w kilka godzin objechać ją dookoła. Droga wokół Bornholmu mierzy około 140 kilometrów. W rejsie powrotnym niebo przysłoniły szare chmury, miałem nadzieję, że nie będzie padać. Przerażała mnie konieczność zejścia pod pokład i być zdanym na łaskę lub niełaskę morza i umiejętności kapitana. Cztery godziny bujania nie były motywujące. Jednak podczas załadunku rowerów marynarz zapewnił o poprawie warunków na morzu. Zajęliśmy miejsca klasy VIP, czyli leżące na górnym pokładzie. W porcie zastrzeżeń, co do takiej decyzji nie mieliśmy. Późniejsze realia były z goła inne. Cóż tu mówić, było zimno. Marynarz rozdawał koce tym, dla których nie było miejsca pod pokładem. Polak to człowiek potrafiący sobie radzić w każdych warunkach, więc i w z tej sytuacji było wyjście. Usadowiliśmy się przy kominach. Wiatr porywał spaliny, co też nie przeszkadzało opierać się o ciepłą blachę.                Kołobrzeg przywitał nas drobnym deszczem. Opóźnienie wynikające z oczekiwania na dodatkowych pasażerów – jeszcze na Bornholmie - zmuszonych do pilnego powrotu do kraju, pokrzyżowały nam plany na ciepłą kolację i sprawne znalezienie noclegu. Kilka minut po 23.00 nie napawało optymizmem, morale słabły a nadto wkradł się duch niecierpliwości i nerwów, jeden na drugiego. Ku uciesze znaleźliśmy otwarty lokal serwujący kebab. Dużych rozmiarów cienki placek pełen baraniny i warzyw, zwinięty w prawie czterdziestocentymetrowy rulon był najsmaczniejszym kebabem, jaki dotąd jadłem. Towarzysze drogi jednomyślnie podzielali moje zdanie. Przez chwilę tliła się nadzieja na spanie, ponieważ właścicielka sklepu monopolowego sąsiadującego z barem, zapewniała, że zadzwoni do znajomej wynajmującej pokoje. Niestety nic nie załatwiła, wyglądało tak, jakby rozmowy nie było a ona sama zapomniała, że z nami rozmawiała.W wioskach turystycznych mijanych poprzedniego dnia ze znalezieniem noclegu nie byłoby problemu, ale w dużym mieście to inna bajka. Dookoła bloki a im dalej od portu i ścisłego nabrzeża nikły szanse na cokolwiek. Wróciliśmy na skraj miasta gdzie były same domki. Po dwóch nieudanych próbach, udało się. Stanowczy i nieco nie ufny gospodarz, co w sumie nie dziwiło, gdyż północ dawno minęła, wskazał komórkę na rowery, o zgrozo zamykaną skoblem. Po trzeszczących schodach zaprowadził nas na piętro. Pokoik nieduży, w nim dwa łóżka. To nie problem, liczyliśmy się z brakiem wygód. Jeden spał na karimacie. W ten sposób, z lekiem na mdłości w kieszeni, popijając duński gruszkowy cydr, zakończyliśmy interesujący dzień.Nowy dzień rozpoczął się dźwiękiem koparki zrywającej asfalt na sąsiadującej z domem ulicy. Może i dobrze, bo była już 8.00. Okazało się, że noc nie dla wszystkich była ukojeniem. Stanisław podczas drzemki na portowej ławce, poważnie i to dosłownie spalił sobie nogi w dwóch trzecich ich długości gdyż tyle ich wystawało spod cienia, które dawało zadaszenie. Ten, kto kiedykolwiek zasnął na słońcu i doznał poparzeń skórnych wie, jaki to ból, albo raczej silne pieczenie. Po raz kolejny odwiedzamy aptekę. Spray na oparzenia daje ulgę. Jednak podczas jazdy na rowerze nie trwa ona długo. Zginanie nóg podczas pedałowania naciąga wrażliwą skórę szczególnie na kolanach. Morale znów nie za wysokie, pomagają zapewnienia, że to ostatni odcinek, że jeszcze kilka kilometrów. Najważniejsze, że jedziemy przed siebie. W Kołobrzegu po raz pierwszy od początku podróży miałem okazję przywitać się morzem. Towarzyszył mi Staszek, gdy Filip jadł śniadanie i przy okazji pilnował dobytku.                                                                Plaża prawie pusta, szeroka, na piasku stoją typowe wiklinowe parawany, w których nieliczni pod kocami czytali książki i w zamyśleniu wpatrywali się daleko w morze. Woda ciepła, zdecydowanie cieplejsza niż na Półwyspie Helskim, na którym spędziłem większość dzieciństwa podczas wakacyjnych wyjazdów z rodzicami.Po śniadaniu i naprawie przebitej dętki pojechaliśmy fantastyczną drogą rowerową przywodzącą na myśl amerykańskie bulwary nad brzegiem oceanu. Dopiero w Gąskach szlak odbił w głąb lądu przez najbardziej znane miejscowości. Ustronie Morskie zachwycało. Apartamenty na skraju klifu zachęcająco wyglądały w morze. Jesienią i zimą, gdy sztormy biją w i tak wąską plaże musi być tam piękny widok.                             Tempo nie było zawrotne ze względu na kontuzjowanego zawodnika. Słońce grzało coraz mocniej. Dzisiejszym miejscem docelowym było Mielno. Ostatni raz byłem tam, jako przedszkolak, jak przez mgłę pamiętam pole namiotowe i autobus Taty, który zajmował kilka miejsc parkingowych.Aktywny wypoczynek ma to do siebie, że nie jest monotonny i nudny. Z resztą, każdemu odpowiada inna forma odpoczynku. My jadąc na rowerze poprzez Polskę, podziwiamy otaczającą nas rzeczywistość. Pochłaniamy ją w odpowiednim tempie. W każdej chwili możemy się zatrzymać by zrobić zdjęcie czy porozmawiać z miejscowymi. Świat z perspektywy siodełka jest inny, ciekawszy. Przed nami na leśnej drodze zza gałęzi wyłoniła się tabliczka z nazwą miejscowości. To Mielenko, czyli rzut kamieniem do Mielna. Za drzewami widzieliśmy niskie zabudowania, których później nocowaliśmy. Siły i radość wróciły. Gdy jest się blisko celu, ulatuje czujność a zastępuje ją euforia. Dla mnie było by to zgubne. Czujność na trasie trzeba zachować do samego końca. Leśna droga prowadziła do głównej ulicy w Mielnie. Kilkadziesiąt metrów od niej jeszcze w lesie ustawiony był szlaban zakazujący jazdę samochodami. Musieliśmy go ominąć jadąc wydeptaną ścieżką. Wszystko było by dobrze gdyby nie dziura na jej szczycie, której nie było widać. Już widziałem jak lecę na twarz, a przedni amortyzator się łamie. Na szczęście to moja wyobraźnia. Amortyzator pochłonął siłę pionowego upadku uginając się do granic możliwości. Wspominaliśmy to do końca dnia. Udało się, dojechaliśmy. „U Ireny” wykupiliśmy dwie doby hotelowe. Klimatyczne domki z łazienką i prysznicem oraz wygodne łóżka znów wywołały uśmiech.                     Zaczęło się chmurzyć, więc szybko zarzucając ręcznik na ramię poszliśmy na plażę. Prognoza pogody zapowiadała jej pogorszenie. Nie musieliśmy długo czekać, kąpiel w morzu trwała krócej od dojścia na plażę. Od wschodu wzdłuż linii brzegowej w naszą stronę przesuwał się front burzowy. Chwilę później deszcz przemoczył nas do suchej nitki. Najważniejsze, że wykąpaliśmy się w Bałtyku, bo być nad morzem i w nim nie popływać to grzech. Mielno w sezonie zamieniało się z wioski w tętniący życiem kurort.                 Przy obiedzie zapadła decyzja, że warto w tym miejscu zakończyć podróż i cieszyć się pobytem. Miało to uzasadnienie, gdyż nogi Staszka nie pozwalały na wzmożony wysiłek. Cieszyliśmy się odpoczynkiem a nic nie robienie też może być przyjemne.                     Nadszedł dzień wyjazdu. Dzień wcześniej naszukaliśmy się budki biletowej na niewielkim dworcu. Przechodziliśmy koło niej kilka razy. Okazało się, że powrót do domu nie będzie łatwy. Pani bileterka, nastawiona pozytywnie na klienta i nasza wesoła trójka przy okienku sprawiły, że czekanie na bilety w strugach deszczu radośnie minęło. Kupiliśmy bilety na trzy pociągi, tym samym koniecznie musieliśmy się przesiadać. Ostatecznie lepszego rozwiązania nie mogliśmy sobie wymarzyć. Nigdy nie przepadałem za przesiadaniem się z obładowanym rowerem, ponieważ nie było pewności, że znajdzie się nań miejsce. Analizując i porównując podróż do Świnoujścia i powrót z Mielna do Wrocławia, wracaliśmy taniej i bardziej komfortowo. Intercity był ciasny i drogi, natomiast Koleje Regionalne i Interregio oferowały dwa razy albo więcej miejsca na rowery i bagaż.                   W ten oto sposób, po nie całym tygodniu pobytu nad Bałtykiem po polskiej i duńskiej stronie dojechaliśmy do domów. Liczę, że ktoś odważy się zrealizować swoje marzenia, co do takiej czy podobnej podróży na dwóch kołach. Parafrazując słowa wielkich twórców powiem, że w podróżowaniu nie zawsze liczy się cel, ale samo podróżowanie. Powyższa relacja stanowi pierwszą część podróży wzdłuż polskiego wybrzeża. Na ten rok 2016 planujemy dojechać z Mielna na Hel. Trzymajcie kciuki. 

Film z wyjazdu

wtorek, 23 lutego 2016

Rower to styl życia i bycia.

Pisanie blogów stało się w ostatnim czasie sposobem na życie. Zakładając tego bloga, chcę się dzielić z czytelnikami, z tymi którzy jak ja uważają rower w ogólnym słowa znaczeniu, za sposób na życie. Chcę zainspirować czy też zachęcić do jazdy na rowerze nie tylko do sklepu, pracy lub szkoły ale do podziwiania Polski czy całego Świata z wysokości rowerowego siodełka. Zapraszam do lektury.
BORNHOLM